• alles.jpg
  • biga.jpg
  • centrum_napraw.jpg
  • familia.jpg
  • good_car.jpg
  • juszczak.jpg
  • komat.jpg
  • kubaty.jpg
  • lisak.jpg
  • moto_serwis.jpg
  • parkiet_krak.jpg
  • serczyk.jpg
  • wwm.jpg
  • zielinski.jpg

Reklama

  • alteks.jpg
  • geoconsulting.jpg
  • kanczura.jpg
  • kozera.jpg
  • kruk.jpg
  • kucharska.jpg
  • mirex.jpg
  • pp.jpg
  • pralnia.jpg
  • szkolka.jpg
  • weterynarz.jpg

hbcNo i po wyborach.

Mamy nowych (lub dotychczasowych) włodarzy samorządowych. Obserwowałam z uwagą przebieg kampanii wyborczej szczególnie tam, gdzie była druga tura, bo generalnie interesowało mnie podejście kandydatów do najważniejszych problemów, jakie nurtują poszczególne społeczności.
I nie zawiodłam się, niestety, i tym razem.

Dlaczego niestety?

Ano dlatego, że jak zwykle brak było merytorycznej dyskusji i właściwie prawie wszystkie wypowiedzi kandydatów ograniczały się do obietnic, co to on zrobi, czego nie dokona, gdy już będzie mógł sprawować urząd. Nie wiadomo tylko, jak będzie można wprowadzić zamierzenia w czyn, a przede wszystkim, skąd będą na to środki.

Dla mnie osobiście takie stawianie sprawy to lekceważenie wyborców.

Gdybym ja startowała w wyborach np. na prezydenta jakiegoś większego miasta, to obiecałabym wybudować w pobliżu kosmodrom i zorganizować loty na jakąś inną planetę w celu rozeznania, czy można na niej żyć.

Co za absurd, krzykniecie. Ano absurd, ale dlaczego nie zrobić tego? Zaczęłabym od założenia fundacji, postarałabym się przygotować projekt, który byłby finansowany np. ze środków unijnych, zaczęłabym się rozglądać za sensowną – według mnie – lokalizacją.

To wszystko trwa bardzo długo, więc pewnie nie zdążyłabym wprowadzić w czyn mojego pomysłu za mojej kadencji. Ale co tam. Przecież nie
o to chodzi.

Fundacja pozyskiwałaby jakieś tam kwoty na działalność, zatrudniłaby kilku lub kilkuset pracowników, którzy braliby odpowiednie wynagrodzenia, a ja, jako prezeska najprawdopodobniej, zabezpieczyłabym się finansowo na przyszłość. A z końcem kadencji stwierdziłabym, że cóż, nie udało się, bo były obiektywne przeszkody, przeciwnicy projektu rzucali mi kłody pod nogi itd., itp. A ja przecież miałam takie wspaniałe pomysły, działałam dla dobra ludzkości, a że się nie powiodło, to trudno... Najważniejsze, że ja wyszłam „na swoje”.

Pewnie mój następca albo następczyni będzie obrzucać mnie kalumniami, oskarżać o marnotrawienie funduszy, o malwersacje i o wiele innych rzeczy - będzie miał rację. Przy okazji przypisze mi jeszcze parę przestępstw, z którymi nie miałam nic do czynienia, bo to wszystko działa jak kula śniegowa, spuszczona z górki: do oskarżeń, tak jak śnieg do tej kuli, w miarę upływu czasu przyklejają się kolejne i kolejne oskarżenia.

A co ja z tym zrobię? Nic. Kompletnie nic. Jestem finansowo urządzona, stać mnie na wszystko, zabezpieczyłam też rodzinę, a w razie czego przeniosę się gdzieś, gdzie woda czysta i trawa zielona i będę udawała, że ja naprawdę chciałam dobrze dla innych.

Śmieszne i oburzające zarazem, prawda?

Oczywiście jest ryzyko, że będą mnie ścigać, chcąc postawić przed sądem lub co najmniej przed jakąś komisją, ale co mi tam! Jakoś się wywinę z pomocą kolesiów, których kupiłam, zatrudniając ich w moich licznych spółkach, powstałych przy okazji realizacji mojego wspaniałego pomysłu.

Żarty na bok.
Jak zwykle w wyborach do czegokolwiek są wygrani i przegrani.

I też, jak zwykle, jedni nie potrafią z godnością odejść, inni z godnością przyjąć nowego urzędu.

Oczywiście nie jest to regułą, ale denerwujące jest to, że często ktoś, kto wygrywa, zamiast cieszyć się z tego faktu, stara się jeszcze dokopać temu, kto idzie w odstawkę. Wyciąga mu się różne zaszłości i nie jest istotne, czy są prawdziwe, czy wywodzą się z plotek. Ważne, aby pogrążyć przegranego, który być może stałby się naszym oponentem i być może miałby nieraz rację, co mogłoby nam zaszkodzić.

Podobnie ma się rzecz nieraz z przegranymi, którzy już zza kulis obrzucają swych dotychczasowych oponentów czym tylko się da.
Obserwujecie to Państwo na co dzień.

Polityka, nieważne, ta mało - czy wielkogabarytowa, to bardzo brudna sprawa. Oczekujemy od ludzi, którzy nas reprezentują, kultury oraz umiejętności działania bez awantur, obelg, wzajemnego szkalowania się, bez przekrętów, bez niejasnych sytuacji.

Nie tylko zresztą w polityce takie sytuacje mają miejsce. W ogóle obserwujemy niespotykaną przedtem brutalizację życia. Nie wiem, skąd to się bierze. Kiedy sięgam pamięcią wstecz, to przypominam sobie siermiężność naszego ówczesnego bytu, kiedy prawie wszyscy mieliśmy „po równo”, a tylko niewielkiej grupie społecznej żyło się lepiej i łatwiej. Mimo to było jakoś tak przyjaźniej, dzieciaki miały czas i na naukę i na zabawę, a dorośli na spotkania z sąsiadami, choćby i na ploteczki.

A pamiętacie co się działo, kiedy pojawił się u kogoś telewizor? Schodzili się sąsiedzi, czasem nawet z całej klatki schodowej, aby podziwiać to cudo. I jakoś nie wyczuwało się złości ani zazdrości wśród tych, którzy go jeszcze nie mieli z różnych względów – niedostępności na rynku czy finansów.

Przy okazji tych spotkań omawiało się różne sprawy, od polityki poprzez motoryzację do spraw kuchennych. Niejednokrotnie komuś, kogo akurat nie było w tym gronie, oberwało się to czy tamto, ale jakoś nie pamiętam, żeby inny pogląd na życie był powodem do szkalowania. Chyba, że ja tego nie pamiętam rzeczywiście? Może też tak było.

Dla mnie osobiście niezrozumiałe jest to, że inny punkt widzenia jest powodem do niewybrednego atakowania oponentów, zamiast do szukania kompromisów i możliwych do wprowadzenia rozwiązań.

Żaden człowiek nie jest tylko dobry albo tylko zły. Nikt nie jest pozbawiony emocji. Ważne jest, aby nauczyć się te emocje, głównie te złe, trzymać
w ryzach. Nie wiem, czego oczekują nasi przedstawiciele, czy to w parlamencie, czy to w innych gremiach, pokazując, jak bardzo potrafią być zajadli, jak daleko potrafią się posunąć i jakich metod użyć, by dowieść swoich i tylko swoich racji. Z pewnością oczekują szacunku, jak każdy z nas.

Ale czy to jest zasłużone oczekiwanie?

Hanna Czaja-Bogner

pietrzak.jpg